Z daleka prawie wszystko wygląda pięknie. Recenzja książki „Śmierć komandora. Tom 1. Pojawia się idea”

Trzydziestosześcioletni bohater, świeżo po rozwodzie, wykonujący wolny zawód, charakteryzujący się brakiem celu w życiu, odkrywający dół podobny do studni, poznający tajemniczego majętnego sąsiada, mieszkającego w luksusowym domu, wchodzący w świat zjawisk nadprzyrodzonych i odkrywający swoją drogę życia… Brzmi znajomo?

Nie, nie jest to streszczenie Kroniki ptaka nakręcacza – choć tak brzmi. To w dużym skrócie opis pierwszego tomu nowej powieści Harukiego Murakamiego. I, choć trudno w to uwierzyć, autor po dwudziestu dwóch latach od świetnego, wyróżnionego w 1996 roku nagrodą literacką Yomiuri utworu, wydał książkę niemalże identyczną i mimo że dobiega już siedemdziesiątki jego najnowsze dzieło sprawia wrażenie, jakby zawiesił się mentalnie w okolicach czterdziestki. Nawet przy założeniu, że Murakami wyrobił sobie swój (nie)powtarzalny styl, a jego bohaterowie są zawsze charakterystycznie pozbawieni osobowości i w trakcie narracji przechodzą wewnętrzną przemianę, nowa powieść nadal wydaje się odtwórcza, pozbawiona myśli przewodniej oraz głębi. Przez ponad dwie dekady w książkach Murakamiego nie pojawił się nowy wzór konstrukcji powieści. Kolejne utwory mają wciąż ten sam sznyt, jakby autor zapomniał, że postmodernizm jest już passé i stosowanie kolaży pozornie sprzecznych i niepowiązanych elementów, miksowanie jawy i snu, kultury Wschodu i Zachodu, skutkuje w czasach obecnych utworem pospolitym. Deseń powieści sam w sobie już jest skomplikowany: bohater, który znalazł się na rozstaju dróg swojego nijakiego życia, w kontakcie ze zjawiskami buddyjskimi i w towarzystwie przewodnika, a jednocześnie swojego alter-ego, Wataru Menshiki, który przypomina shintoistyczne bóstwo kami oraz pod doradztwem mumii buddyjskiego mnicha, która przybiera formę postaci z obrazu (a raczej tylko formę idei), dostaje szansę podążenia za głosem ukrytych w sekretnym dole dzwonków, które kierują go w nurt nowego, dojrzałego życia. Do niego dochodzą szlaczki wątków pobocznych, takich jak: zamach po anschlussie Austrii, obóz w Treblince, niepewne ojcostwo, zmagania z własnym talentem, picie whisky, gotowanie i seks na boku.

H. Murakami, Śmierć Komandora. Pojawia się idea, wyd. Muza S.A.

W powieści można natrafić na kilka myśli błyskotliwych. Przygniecione są one jednak toną banałów i nie jestem przekonana, czy dla dotarcia do nich warto przedzierać się przez dwa tomy liczące po czterysta stron każdy. Bo za każdym razem, kiedy nareszcie pojawia się jakiś interesujący bohater, wątek lub, o zgrozo, „idea” (z której pisarz chce zrobić myśl przewodnią), autor zamiast się na niej skupić i zbudować narrację wokół niej, ucieka w niezdecydowany bełkot bohatera, który głównie rozważa dylemat swojego niedookreślonego istnienia, posiłkując się stwierdzeniami typu: „Gdzie ja w ogóle jestem?”, „No tak, od dawna robię mniej więcej to samo”, „Ale to nie był mój wybór”, „Ja też chciałbym siebie zrozumieć, ale to niełatwe”, „Lepiej się do nikogo nie zbliżać”, „muszę uczynić czas swoim sprzymierzeńcem”, które poprzeplatane są niedookreślonym oglądem świata („coś”, „coś w rodzaju”, „jakoś”, „przypadkiem”, „czegoś brakowało”, „jakaś przyczyna”…). Treść utworu gubi się w zalewie niezdecydowania bohatera. Proces jego przemiany jest sztucznie rozciągnięty w czasie narracji i uzależniony od niewiarygodnych punktów zwrotnych. Sam bohater, jak i powieść, rozkręcają się w ślamazarnym tempie, jakby pisarz chciał zwolnić prędkość narastania pustki, żeby jej wystarczyło na dwa tomy. Ta pustka jest celowo akcentowana w tekście, jakby zamiarem twórcy było ukazanie jej w szerszej perspektywie i mam nadzieję, że uda się ją ukazać w kontekście idei buddyjskiej, o której wspomina, a nie jako efekt uboczny braku treści życia. Czytając i podążając za tą rozmytą narracją, zastanawiałam się, czy Murakami wykoncypował sobie pastisz swoich poprzednich dzieł? Czy może musiał napisać nową książkę dla podreperowania finansów? Może zapomniał, że Kronika ptaka nakręcacza już została napisana? A może jednak chciał stworzyć powieść epigońską i puścić w ten sposób oko do czytelnika, dając do zrozumienia, że wie, że nie jest w stanie wyjść poza swój utarty poziom i styl?

Spodziewałam się książki dojrzałej, mądrej, głębokiej i traktującej o prawdziwym życiu. Tymczasem Murakami serwuje powtórkę ze swojej minionej twórczości. Jakby napisał od nowa powieść, korzystając z notatek robionych do powieści wcześniejszych. I wyszło z tego, choć chyba jednak nieplanowane, déjà vu, którego w żaden sposób, i pomimo dobrych chęci nie da się podciągnąć pod intertekstualną głębię wywodzącą się z tradycji japońskiej literatury klasycznej. Tak bardzo chciałabym odkryć w drugim tomie, że ta powieść jest jednak dobra… Mam do Murakamiego wielki sentyment i wciąż jeszcze zachwyt nad misterną siecią wątków w Kronice ptaka nakręcacza. Zatem do premiery tomu kontynuującego będę sobie powtarzać mantrę: „to jednak idea ucieka przed Murakamim, żeby mógł ją pochwycić w drugiej części…” Czy mu się udało? Rozstrzygnięcie kryje się na kolejnych setkach stron opery mydlanej o bezkształtnym bohaterze, który nie wie, „jak nadać formę czemuś, czego nie ma”…

Póki co książka nie jest zła. Nie jest też wystarczająco dobra…

Spróbujmy jednak zaufać Komandorowi, który mówi: „To co widziane, jest rzeczywiste. […] Otwórzcie szeroko oczy i patrzcie, moi panowie. Oceny możecie zostawić na później.” (s. 398).

Monika Szyszka


Tytuł: Śmierć Komandora. Tom 1. Pojawia się idea
Tytuł oryg.: Kishidanchō goroshi (騎士団長殺し)
Autor: Haruki Murakami
Tłumacz: Anna Zielińska-Elliott
Wydawca: Muza S.A.
Data wydania: październik 2018 r.
ISBN: 978-83-287-1045-0